Właśnie wróciłam z Teneryfy Południowej, byłam tam całe 4 dni. Podobno krótkie wypady typu city-break (albo w tym przypadku plaża-break) okołoweekandowe odchodzą do lamusa. Pandemia zmieniła nasze nawyki i oczekiwania podróżnicze i teraz jak wyjeżdżać to minimum na dwa tygodnie i najlepiej daleko. Trochę mnie ta informacja ubawiła, bo ja właśnie w tym roku powróciłam do krótkich parodniowych wyjazdów i odnajduję w nich nową jakość. Może właśnie dlatego, że odchodzą w niebyt?
Co, gdzie, jak i za ile?

Decyzja o wyjeździe była spontaniczna i miały na nią wpływ niewątpliwie tanie bilety lotnicze. Kto mówi nie 4 dniom pełnym słońca za mniej niż 500 zł w obydwie strony? No ja na bank nie należę do takich osób 😀 I przy tanich biletach zatrzymajmy się na chwilę, bo może kwota 500 zł w obydwie strony nie wydaje się jakoś zbytnio atrakcyjna (wobec 130 zł do Kopenhagi), ale jest to prawdziwa okazja bo ten kierunek bije rekordy popularności w zimie. I stawiam kasztany przeciw żołędziom, że możliwość opalania na plaży w listopadzie przy 28st jest kusząca nie tylko dla takiego zmarzlucha jak ja.
Jako bazę wypadową wybrałyśmy Los Cristianos, miasteczko położone na wybrzeżu Costa Adeje. Czemu akurat tam? Powodów jest kilka:
– Bliskość lotniska, ok 30 min lokalnym autobusem; jak masz 4 dni to nie chcesz pół dnia spędzić tarabaniąc się przez wyspę.
– Duża i w miarę tania baza noclegowa , za 3 noce za mieszkanie 2 pokoje + salon zapłaciłyśmy ok 900 zł. Mieszkanie było zlokalizowane w centrum, przy samej plaży/promenadzie i bardzo duże. Spokojnie można wynająć mniejsze lokum za połowę tej ceny!
– Opcje wycieczek fakultatywnych jak leżenie plackiem na plaży to za dużo , co 10m na promenadzie są rozstawione lokalne biura podróży sprzedające różne wyjazdy/aktywności/opcje zwiedzenia wyspy.
– 3 piękne, piaszczyste plaże w odległości spaceru, w tym jedna przy której mieszkałyśmy. Trzeba mieć jasno ustalone priorytety a plaża była na samej górze listy „must”.
Samo Los Cristianos nie jest miejscem wyjątkowo urodziwym, jest to klasyczny kurort wakacyjny z mnóstwem hoteli-molochów, restauracji zlokalizowanych piętrowo, portem i piękną promenadą. Jak ktoś liczy na urokliwą hiszpańską architekturę, to nie tu! W ogóle nie ta wyspa.
Zwiedzanie czy plażing?
Pierwszy dzień po przylocie udałyśmy się prosto na plażę nam najbliższą – przy samym porcie (Playa de los Cristianos). Nie jest ona duża, ale jest bardzo ładna i piaszczysta z widokiem na góry (zawsze na propsie!). Druga plaża zdecydowanie większa i ładniejsza (Playa de las Vistas) znajduje się za portem, polecam dla dzieci ze względu na płytką lagunę. Tam poszłyśmy przed rejsem (który się zaczyna dopiero o 12.20, więc spokojnie do 12 można poleniuchować!) Trzecia Playa de los Tarajales jest pół dzika, dla miłośników spokoju i surowego wybrzeża.
Parostatkiem w piękny rejs.
Istnieje opcja która łączy i zwiedzanie i plażing – rejs Katamaranem (koszt od osoby 45 euro kupowane bezpośrednio ze strony przewoźnika i organizatora FreeBird)! Trwający pół dnia rejs na Los Gigantes katamaranem to super opcja, aby zwiedzić jedno z najpiękniejszych miejsc na wyspie (ponad 300-metrowe klify Los Gigates robią niesamowite wrażenie), poopalać ciało w czasie rejsu na leżakach (za dopłatą 20 euro/2 osoby, ale zdecydowanie warto dokupić, bo są to najlepsze miejsca do obserwacji i jednocześnie odpoczynku)popływać w oceanie w zatoce Masca i w drodze powrotnej zobaczyć delfiny i wieloryby (tak! 99% szans na zobaczenie grindwali, 60% delfinów, nam udało się także zobaczyć 16metrowe płetwale). Cały rejs trwa około 5 godzin, w cenie są napoje oraz obiad na pokładzie.
A może nad.. wait, w góry?
Być na Teneryfie i nie zobaczyć Teide to jak nie być na Teneryfie. Tak nam mówili. A może po prostu chcieli nam sprzedać wycieczkę? Park narodowy Teide zobaczyć zdecydowanie warto, ale wycieczki na której byłyśmy nie polecam. Składa się ona z 4h jazdy autobusem i półgodzinnego spaceru w parku… Miał być wjazd kolejką na Teide, ale kolejka nie działała.. Miał być krótki trekking, było głównie siedzenie na czterech literach i walka ze snem, bo przewodniczka miała w sobie tyle pasji co nudny ksiądz w kościele na kazaniu.
Warto czy nie warto?
Wróciłam zmęczona z tego wyjazdu, ale naładowana słońcem, optymizmem i z radością do szarej codzienności. Może i city breaki odchodzą do lamusa, ale dla mnie są „przewietrzeniem głowy”, jak magiczne przejście przez drzwi szafy do Narnii aby złapać w locie trochę promieni, zobaczyć inny świat.